16 listopada 2015

Dzienniki japońskie - recenzja i konkurs

/
10 Komentarzy
UWAGA!! Konkurs przedłużony do 15 grudnia!!

Szczegóły konkursu na końcu postu.

Do "Dzienników japońskich" Piotra Milewskiego zabrałam się z dużą ochotą. Podczas mojego pobytu w Japonii, z powodu trudnego dostępu do literatury w języku polskim (chociaż raz udało mi się znaleźć haiku po polsku w japońskim sklepie z używanymi książkami!) miałam okazję przeczytać jedynie dwie pozycje traktujące o Japonii. Jedną pochłonełam, na drugiej się zawiodłam (i o dziwo bardziej pamiętam tą, na której się zawiodłam), więc tym razem oczekiwałam książki pełnej niesamowitych przygód. W końcu autor jeździł autostopem po Japonii, zrobił coś, co nie każdy z nas, a przynajmniej ja nie, miał by odwagę zrobić.

Zaczęło się interesująco. Długie plastyczne opisy przypomniały mi za co tak naprawdę niecierpię japońskiego lata. I to, że tak naprawdę można się do tego chociaż trochę  przezwyczaić po kilkuletnim pobycie.


Upał. I wilgoć. Wilgoć taka, że w niektóre wieczory można ją ujrzeć. Szarzeje i ciemnieje wraz z nadejściem nocy, lecz tak długo jak jest, nigdy nie ustępuje miejsca czerni. Rozlewa się po mieście jak rzadka solanka, z której przechodnie wynurzają się niczym zjawy. Wciska się w każdy kąt i szczelinę. Rozprasza światła ulicznych latarni, neonów i szyldów. Rozmazuje kształty, wygina kontury, zaokrągla krawędzie. Zakrzywia horyzont. Świat rozpływa się, drga i faluje. Dźwięki rezonują i dzielą się na ledwo słyszalne echa. Odległości nie sposób ustalić. Wszystko wydaje się dalsze, niż jest. Gdy temperatura przekracza trzydzieści stopni Celsjusza, ciało zwalnia i człowiek traci ochotę, by wyściubić nos za próg. Gdy podnosi się o pięć kolejnych kresek, odechciewa się żyć. 

Opis Tokyo, od którego autor zaczął swoją przygodę, a zwłaszcza dzielnicy Ebara machi, jednocześnie mi się dłużył i mnie wciągał. Byłam pod wrażeniem, jak mimo słabej znajomości japońskiego autorowi udało się nawiązać znajomości z mieszkańcami. Ja przez trzy lata mieszkając w Hikone nie poznałam moich sąsiadów. Zdziwiło mnie także, dlaczego poświęcono Tokyo tak wiele czasu. Nie lubię i nigdy nie lubiłam tego molocha. Zadziwia mnie i jedocześnie odpycha swoją ciasnątą i betonem. Ze zniecierpliwieniem czekałam na rozdział, w którym autor wreszcie miał zacząć swoją podróż i gdy nadszedł ten moment, połykałam każdą stronę, którą poświęcał miejscom tak dobrze mi znanym. Plastyczne opisy przenosiły mnie w świat moich własnych wspomnień, a gdy doszłam do fragmentu poświęconego Hikone, nostaligiczna łezka zakręciła mi się wokół oka.

Hikone przypominało dojrzałego mężczyznę w ciele dobrze zbudowanego uczniaka. Miasteczko było kompaktowe, jakby nie zdążyło załapać się na boom budowlany i zanim wkroczyli tu deweloperzy, dobra koniunktura się wyczerpała. Budynki, aleje, komisariaty policji i skwery miały nieduże rozmiary, mniejsze niż w innych miastach. Ale może to były właśnie te właściwe proporcje, zaburzone gdzie indziej przez megalomanię i ambicje samorządowców, proporcje, dzięki którym spacer uliczkami miasta nie męczył i łatwo można było znów odnaleźć właściwą drogę. Wystarczyło wejść na środek ulicy i porozglądać się dookoła, poszukując jakiegoś charakterystycznego punktu – szyldu wypożyczalni wideo czy neonu salonu gier – by odnaleźć się w przestrzeni. Z pewnością przyjemniej się tu żyło niż w wielkich metropoliach. Mniejsze odległości pozwalały na wolniejsze tempo.
Druga połowa książki nie była dla mnie już tak interesująca. Ciągłe wspominanie o braku funduszu (wydaje mi się bardzo nieodpowiedzialne jechać do Japonii, skoro budżet nie starczy nawet na jedzenie), kolejne historyczne notki i opisy nieznanych mi miejsc, które tak szybko znikały z mojej pamięci jak się w niej pojawiały. Wszelkie erotyczne wstawki o udach kobiet i ich dotykaniu może podobają się męskiej części czytelników, ale mnie zwyczajnie zniesmaczyły i wydały mi się nie na miejscu. Miałam też silne zastrzeżenia co do fragmentu, w którym autor próbuje znaleźć pracę na czarno by podreperować swój budżet. Nigdy, przenigdy, nie bierzcie z niego przykładu. O ile pracę na czarno w Japonii dostać można, są to miejsca bardzo podejrzane, a w wypadku donosu na policje, grożą bardzo nieprzyjemne konsekwencje jak japoński areszt na ponad 3 tygodnie oraz powrót do domu z wilczym biletem i zakazem ponownego wjazdu do kraju!
Zastanawiała mnie także trasa, którą obrał autor. Było lato, gorąco, więc rozsądnym było by udać się na północ, która również obfituje w piękne miejsca, zaczynając chociażby na sławnym Nikko, a nie na południe.

Część druga książki, "Zapiski z roku konia", podobała mi się dużo bardziej. Zwłaszcza fragment o pobycie w klasztorze buddyjskim, któremu niestety nie poświęcono tyle czasu i miejsca ile bym chciała.


Wkrótce oswoiłem się z klasztornym życiem. Odtąd dni płynęły jeden za drugim, w ustalonym, stałym rytmie: pobudka o czwartej rano, gdy na dworze wciąż jeszcze panował zmrok, pierwsza sesja medytacyjna, recytacja sutr, porządki, śniadanie, wyjście mnichów do miasta, by gromadzić datki (zostałem z tego zwolniony), południowa sesja medytacyjna, obiad, prace porządkowe, wieczorna sesja medytacyjna, sen. 

Podsumowując.

W książe podobało mi się:
-plastyczne opisy
-pierwsza połowa książki
-opis pobytu w klasztorze buddyjskim

W książe NIE podobało mi się:
-głodowanie i ciągłe ciułanie każdego jena
-wszelkie seksulanie odniesienia
-monotonia po pewnym czasie czytania

Jednak sięgjąc po tą książkę należy pamietać jednak, że są to zapiski z podróży. I o tym właśnie będzie - należy się spodziewać opisów miejsc odwiedzonych przez autora, notek historycznych i od czasu do czasu jakiś przygód. A jakich? To już musicie przeczytać sami.

KONKURS
Dla wszystkich tych, którzy przegapili konkursy na innych blogach, ma dobre wieści. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak mam dwa egzemplarze "Dzienników japońskich" do rozdania. Żeby wziąć udział w konkursie, należy:
1. Polubić moją stronę na fejsbuku
2. Odpowiedzieć na pytanie konkursowe w komentarzu do tej notki do 30 listopada.

Dwoje zwyciezców zostanie wyłonionych przez jury złożonego z mojej mamy, brata i mnie. Jedynie komentarze dodane przed 30 listopada wezmą udział w konkursie. Ogłoszenie zwycięzców odbędzie się w tydzień po zakończeniu konkursu (chyba, że siła wyższa, tj. mój stan zdrowia, zdecyduje inaczej).

Pytanie konkursowe
Jakiej japońskiej tradycyjnej sztuki chciałbyś/chciałabyś się nauczyć i dlaczego?


10 komentarzy:

  1. Fajnie, że znowu się coś pojawiło u Ciebie na blogu, nawet jeśli to tylko konkurs.
    Zgadzam się z zarzutami, co do książki, choć czytałam gorsze ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. chciałabym się nauczyć kendo! wszystkie sztuki walki są piękne... ich ruchy wyglądają jak niewinny taniec, a jednocześnie mogą być zabójcze... to połączenie delikatności gestów z ich możliwością zapewnienia obrony jest niezwykłe i takie azjatyckie, idealnie oddaje ducha całej azji, jej dwoistość... jednoczesne umiłowanie piękna współistnieje z bezwzględnością i praktyczną możliwością zapewnienia sobie bezpieczeństwa :)
    facebooka nie mam ale bloga lubię! choć ostatnio ma mało wpisów :(
    pozdrawiam
    magda

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja przez 3 lata uczyłam się w liceum japońskiego. Język ciekawy, historia, zwyczaje też. Ale chyba najbardziej utknęła mi w głowie piękna kaligrafia. Tego bym chciała się nauczyć, bo takie ładne pisanie ma swój urok.

    OdpowiedzUsuń
  4. Już jako 5 letnie dziecko interesowałam się Japonią. Myślę, że tradycyjnej sztuki parzenia herbaty i ikebany można się śmiało samemu nauczyć.Jako osoba niepełnosprawna nie mogę wymarzyć sobie by nauczyć się tradycyjnego japońskiego tańca... ale... od dziecka też podążała za mną muzyka i to różnoraka. Jako 12 latka uczęszczałam do szkoły muzycznej.Dnia bez muzyki nie potrafię przeżyć i lubię też wyzwania, także myślę, że chciałabym się nauczyć grać na koto. To by była niezła zabawa, coś unikalnego. Poza tym dźwięki koto mnie uspokajają :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Chciałabym nauczyć się kaligrafii japońskiej. Nie jestem uzdolniona plastycznie, ale często zachwycam się tymi znakami i staram się je naśladować długopisem (choć z marnym skutkiem XD). Ale uważam to za mój najbliższy cel. Tym bardziej że od pewnego pana azjaty posiadam moje imię napisane po japońsku na obrazie. Obecnie wisi na ścianie. Może kolejny wykonam już sama?

    Mój facebook:
    https://www.facebook.com/profile.php?id=100010767072279

    Pozdrawiam.
    Sandra.

    OdpowiedzUsuń
  6. A ja marze o temari I sashiko - pierwsze to tworzenie bajecznie kolorowych kul o najrozniejszych geometrycznych wzorach. Drugie to tradycyjny japonski haft gruba biala nicia na granatowym tle - znowu piekne geometryczne wzory...
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
  7. Sztuki walki mnie nie pociągają, ale bardzo chciałabym nauczyć się tradycyjnej sztuki parzenia herbaty. Po przeczytaniu powieści "Tysiąc żurawi", gdzie ta ceremonia stanowi bardzo ważny element historii i po tym, jak w przeróżnych muzeach i sklepach, nie wspominając o filmach napatrzyłam się na przecudne czarki do herbaty, bardzo chciałabym choćby raz wziąć udział w takiej ceremonii. Co więcej, wydaje mi się, że byłaby to doskonała okazja do wyciszenia się, relaksu, niemal medytacji, czego akurat bardzo potrzebuję w moim życiu.

    Lubię na FB jako Simplepleasures (https://www.facebook.com/Simplepleasures-175383739477889/?ref=aymt_homepage_panel)

    OdpowiedzUsuń
  8. Chciałabym się nauczyć sztuki parzenia herbaty. Fascynuje mnie to. To skupienie, ta precyzja

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie jestem pewna czy można nazwać to sztuką - zafascynowała mnie umiejętność manipulacji aurą, tworzenie atmosfery. Nie od parady mówi się, że Japończycy sprzedają nastroje!
    Chętnie nauczyłabym się tworzenia odpowiednich wibracji dla np lokali. Taka umiejętność przydałaby się też podczas świątecznej gonitwy - uspokoić ludzi, niech poczują magię świąt! ;)

    OdpowiedzUsuń