21 grudnia 2015
Wyniki konkursu - Dzienniki japońskie!

Poniższe osoby proszę o skontaktowanie się ze mną jak najszybciej poprzez mail (adres podany na blogu) lub FB!

1. Kirei, autorka komentarza:
Sztuki walki mnie nie pociągają, ale bardzo chciałabym nauczyć się tradycyjnej sztuki parzenia herbaty. Po przeczytaniu powieści "Tysiąc żurawi", gdzie ta ceremonia stanowi bardzo ważny element historii i po tym, jak w przeróżnych muzeach i sklepach, nie wspominając o filmach napatrzyłam się na przecudne czarki do herbaty, bardzo chciałabym choćby raz wziąć udział w takiej ceremonii. Co więcej, wydaje mi się, że byłaby to doskonała okazja do wyciszenia się, relaksu, niemal medytacji, czego akurat bardzo potrzebuję w moim życiu. 

2. Magda, autorka komentarza:
chciałabym się nauczyć kendo! wszystkie sztuki walki są piękne... ich ruchy wyglądają jak niewinny taniec, a jednocześnie mogą być zabójcze... to połączenie delikatności gestów z ich możliwością zapewnienia obrony jest niezwykłe i takie azjatyckie, idealnie oddaje ducha całej azji, jej dwoistość... jednoczesne umiłowanie piękna współistnieje z bezwzględnością i praktyczną możliwością zapewnienia sobie bezpieczeństwa :)


Gratuluje wygranym!
8 grudnia 2015


1. Przypominam o konkursie, w ktorym do wygrania są dwie książki "Dzienniki japońskie". Z racji zbyt małej liczby zgłoszeń, konkurs jest przedłużony do 15 grudnia! Nie macie pomysłu na świąteczny prezent? Zapraszam do linku poniżej!

KONKURS - Dzienniki japońskie

2. 20 listopada o godzinie 18:02 na świat przyszła córa moja i Lubego. Do samego końca nie znaliśmy płci dziecka, więc była to dla nas długo wyczekiwana niespodzianka. Mama i dziecko mają się dobrze. :)


3. 11 stycznia lecimy naszą trójką na trzy tygodnie do Japonii i mam nadzieję zebrać trochę materiałów na notki blogowe. Na pewno będziemy w Tokyo/Yokohamie oraz w Kansai.
A w między czasie czekają nas pierwsze polsko-japońskie Święta i Nowy Rok!
16 listopada 2015
UWAGA!! Konkurs przedłużony do 15 grudnia!!

Szczegóły konkursu na końcu postu.

Do "Dzienników japońskich" Piotra Milewskiego zabrałam się z dużą ochotą. Podczas mojego pobytu w Japonii, z powodu trudnego dostępu do literatury w języku polskim (chociaż raz udało mi się znaleźć haiku po polsku w japońskim sklepie z używanymi książkami!) miałam okazję przeczytać jedynie dwie pozycje traktujące o Japonii. Jedną pochłonełam, na drugiej się zawiodłam (i o dziwo bardziej pamiętam tą, na której się zawiodłam), więc tym razem oczekiwałam książki pełnej niesamowitych przygód. W końcu autor jeździł autostopem po Japonii, zrobił coś, co nie każdy z nas, a przynajmniej ja nie, miał by odwagę zrobić.

Zaczęło się interesująco. Długie plastyczne opisy przypomniały mi za co tak naprawdę niecierpię japońskiego lata. I to, że tak naprawdę można się do tego chociaż trochę  przezwyczaić po kilkuletnim pobycie.


Upał. I wilgoć. Wilgoć taka, że w niektóre wieczory można ją ujrzeć. Szarzeje i ciemnieje wraz z nadejściem nocy, lecz tak długo jak jest, nigdy nie ustępuje miejsca czerni. Rozlewa się po mieście jak rzadka solanka, z której przechodnie wynurzają się niczym zjawy. Wciska się w każdy kąt i szczelinę. Rozprasza światła ulicznych latarni, neonów i szyldów. Rozmazuje kształty, wygina kontury, zaokrągla krawędzie. Zakrzywia horyzont. Świat rozpływa się, drga i faluje. Dźwięki rezonują i dzielą się na ledwo słyszalne echa. Odległości nie sposób ustalić. Wszystko wydaje się dalsze, niż jest. Gdy temperatura przekracza trzydzieści stopni Celsjusza, ciało zwalnia i człowiek traci ochotę, by wyściubić nos za próg. Gdy podnosi się o pięć kolejnych kresek, odechciewa się żyć. 

Opis Tokyo, od którego autor zaczął swoją przygodę, a zwłaszcza dzielnicy Ebara machi, jednocześnie mi się dłużył i mnie wciągał. Byłam pod wrażeniem, jak mimo słabej znajomości japońskiego autorowi udało się nawiązać znajomości z mieszkańcami. Ja przez trzy lata mieszkając w Hikone nie poznałam moich sąsiadów. Zdziwiło mnie także, dlaczego poświęcono Tokyo tak wiele czasu. Nie lubię i nigdy nie lubiłam tego molocha. Zadziwia mnie i jedocześnie odpycha swoją ciasnątą i betonem. Ze zniecierpliwieniem czekałam na rozdział, w którym autor wreszcie miał zacząć swoją podróż i gdy nadszedł ten moment, połykałam każdą stronę, którą poświęcał miejscom tak dobrze mi znanym. Plastyczne opisy przenosiły mnie w świat moich własnych wspomnień, a gdy doszłam do fragmentu poświęconego Hikone, nostaligiczna łezka zakręciła mi się wokół oka.

Hikone przypominało dojrzałego mężczyznę w ciele dobrze zbudowanego uczniaka. Miasteczko było kompaktowe, jakby nie zdążyło załapać się na boom budowlany i zanim wkroczyli tu deweloperzy, dobra koniunktura się wyczerpała. Budynki, aleje, komisariaty policji i skwery miały nieduże rozmiary, mniejsze niż w innych miastach. Ale może to były właśnie te właściwe proporcje, zaburzone gdzie indziej przez megalomanię i ambicje samorządowców, proporcje, dzięki którym spacer uliczkami miasta nie męczył i łatwo można było znów odnaleźć właściwą drogę. Wystarczyło wejść na środek ulicy i porozglądać się dookoła, poszukując jakiegoś charakterystycznego punktu – szyldu wypożyczalni wideo czy neonu salonu gier – by odnaleźć się w przestrzeni. Z pewnością przyjemniej się tu żyło niż w wielkich metropoliach. Mniejsze odległości pozwalały na wolniejsze tempo.
Druga połowa książki nie była dla mnie już tak interesująca. Ciągłe wspominanie o braku funduszu (wydaje mi się bardzo nieodpowiedzialne jechać do Japonii, skoro budżet nie starczy nawet na jedzenie), kolejne historyczne notki i opisy nieznanych mi miejsc, które tak szybko znikały z mojej pamięci jak się w niej pojawiały. Wszelkie erotyczne wstawki o udach kobiet i ich dotykaniu może podobają się męskiej części czytelników, ale mnie zwyczajnie zniesmaczyły i wydały mi się nie na miejscu. Miałam też silne zastrzeżenia co do fragmentu, w którym autor próbuje znaleźć pracę na czarno by podreperować swój budżet. Nigdy, przenigdy, nie bierzcie z niego przykładu. O ile pracę na czarno w Japonii dostać można, są to miejsca bardzo podejrzane, a w wypadku donosu na policje, grożą bardzo nieprzyjemne konsekwencje jak japoński areszt na ponad 3 tygodnie oraz powrót do domu z wilczym biletem i zakazem ponownego wjazdu do kraju!
Zastanawiała mnie także trasa, którą obrał autor. Było lato, gorąco, więc rozsądnym było by udać się na północ, która również obfituje w piękne miejsca, zaczynając chociażby na sławnym Nikko, a nie na południe.

Część druga książki, "Zapiski z roku konia", podobała mi się dużo bardziej. Zwłaszcza fragment o pobycie w klasztorze buddyjskim, któremu niestety nie poświęcono tyle czasu i miejsca ile bym chciała.


Wkrótce oswoiłem się z klasztornym życiem. Odtąd dni płynęły jeden za drugim, w ustalonym, stałym rytmie: pobudka o czwartej rano, gdy na dworze wciąż jeszcze panował zmrok, pierwsza sesja medytacyjna, recytacja sutr, porządki, śniadanie, wyjście mnichów do miasta, by gromadzić datki (zostałem z tego zwolniony), południowa sesja medytacyjna, obiad, prace porządkowe, wieczorna sesja medytacyjna, sen. 

Podsumowując.

W książe podobało mi się:
-plastyczne opisy
-pierwsza połowa książki
-opis pobytu w klasztorze buddyjskim

W książe NIE podobało mi się:
-głodowanie i ciągłe ciułanie każdego jena
-wszelkie seksulanie odniesienia
-monotonia po pewnym czasie czytania

Jednak sięgjąc po tą książkę należy pamietać jednak, że są to zapiski z podróży. I o tym właśnie będzie - należy się spodziewać opisów miejsc odwiedzonych przez autora, notek historycznych i od czasu do czasu jakiś przygód. A jakich? To już musicie przeczytać sami.

KONKURS
Dla wszystkich tych, którzy przegapili konkursy na innych blogach, ma dobre wieści. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak mam dwa egzemplarze "Dzienników japońskich" do rozdania. Żeby wziąć udział w konkursie, należy:
1. Polubić moją stronę na fejsbuku
2. Odpowiedzieć na pytanie konkursowe w komentarzu do tej notki do 30 listopada.

Dwoje zwyciezców zostanie wyłonionych przez jury złożonego z mojej mamy, brata i mnie. Jedynie komentarze dodane przed 30 listopada wezmą udział w konkursie. Ogłoszenie zwycięzców odbędzie się w tydzień po zakończeniu konkursu (chyba, że siła wyższa, tj. mój stan zdrowia, zdecyduje inaczej).

Pytanie konkursowe
Jakiej japońskiej tradycyjnej sztuki chciałbyś/chciałabyś się nauczyć i dlaczego?
18 sierpnia 2015
Zmieniłam nazwisko. Uff.
W Japonii, dla japończyków, sprawa jest prosta. Wraz z zawarciem małżeństwa kobieta automatycznie zmienia nazwisko na nazwisko męża i zostaje wpisana do jego rejestru rodzinnego (戸籍謄本, koseki tōhon). Nie ma dylematów, czy zostać przy swoim, czy może wybrać nazwisko dwuczłonowe. W niewielkim procencie przypadków to mąż zmienia nazwisko na nazwisko żony. Taka sytuacja ma miejsce wtedy, gdy w rodzinie żony nie ma męskiego potomka, a nazwisko jest nazwiskiem rodowym. Jednak w przypadku rodziny Lubego, mimo poważanego nazwiska ze strony matki (w dodatku córki-jedynaczki), postąpiono w tradycyjny sposób.
I tak, moje polskie, szlachetne nazwisko zmieniłam na japońskie, nieszlachetne, a wręcz pospolite. Oczywiście miałam dużo wątpliwości w tym temacie. Obcokrajowcy w Japonii rządzą się trochę innymi prawami i mają większą swobodę co do zmiany. Zostatnie przy polskim nazwisku, podczas mieszkania w Japonii było by czymś karkołomnym. Ile to już razy, podczas zaledwie trzech lat tam spędzonych, moje nazwisko pomylono, zapisano lub wymówiono błędnie. Jego wymowa jest na tyle skomplikowana dla japończyków, że zaczęłam się posługiwać dużo krótszym i prostszym imieniem. 
Drugim wyjściem z sytuacji, które rozważałam, było nazwisko dwuczłonowe. Sytuacja była by o tyle prostsza, że mogłabym zarejestrować osobistą pieczątkę (w Japonii posługujemy się pieczątkami, a nie podpisami) na japońską część nazwiska. Jednak tutaj sprzeciw wyraził Luby, który wielce się obruszył, że jak to nie chce przyjąć (wyłącznie) jego nazwiska. I cóż mi pozostało?
I w ten sposób, po rejestracji ślubu w urzędzie, udaliśmy się jakiś czas później (na początku grudnia) do Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w celu rejestracji małżeńśtwa w Polsce. Po wypełnieniu masy papierów udało nam się pomyślnie wypełnić zadanie. Ambasada RP miała przetłumaczyć nasz japoński akt ślubu i wysłać go bezpośrednio do USC. Tłumaczenie: 2 tygodnie oczekiwania, wysyłka kolejne 2 tygodnie. Po Nowym Roku przesyłka dotarła do Polski i oczywiście utknęła w urzędzie. Tam, bagatela, zarejestrowanie ślubu zajęło im miesiąc, w związku z czym date na polskim akcie ślubu mamy z początku lutego. Akt ten został wysłany do mojego przedstawiciela w Polsce (w tym przypadku, mojej mamy) i już, miałam zmienione nazwisko. Problem w tym, że było ono zmienione jedynie w Polsce. W Japonii, jak i w Stanach, do których w między czasie wyjechaliśmy, cały czas posługiwałam się nazwiskiem w paszporcie, panieńskim. Następnym krokiem była oczywiście wymiana tego dokumentu. Kto to próbował zrobić za granicą, wie, jaka jest to bolączka. Pół biedy, jeśli mieszka się blisko lub w mieście z konsulatem/ambasadą. W naszym przypadku najbliższy konsulat była położony 4,5 godziny jazdy samochodem i otwarty jedynie w dni powszedne. 
Na szczęście, w mieście, w którym mieszkamy działa konsul honorowy. Myślałam, że jestem uratowana, ale po krótkiej rozmowie okazało się, że wnioski o paszport przyjmują jedynie 1-2 razy do roku. I najbliższy termin będzie w czerwcu.
Można by pomyśleć, że historia dobiega końca, ale jest wręcz przeciwnie. Paszport z nowym nazwiskiem udało mi się wyrobić (w czerwcu). Nowy dokument dostałam do ręki w sierpniu. Szkopuł w tym, że w starym paszporcie mam wizę do Stanów Zjednoczonych. Ponadto z nazwiskiem panieńskim funkcjonuje już ponad pół roku, więc wszystkie konta bankowe, ubezpieczenia, emerytury itp. są zarejestrowane na te nazwisko. Nie wspominając o wizie japońskiej i tamtejszych sprawach. Kocioł straszny. 




Poza tym nasza dwójka i pół ma się dobrze. W między czasie walczenia z różnymi dokumentami próbuje napisać recenzje Dzienników japońskich. Trzymajcie się ciepło (albo raczej chłodno)!
22 lipca 2015
Miały być posty i nie było. I kiedy będą, nie wiem. Kompletnie mam głowę w czym innym. Od powrotu z naszej podróży poślubnej wróciłam do zajmowania się domem, do tego próbuje rozwikłać zawiłości podatkowe w Stanach na podstawie umów międzynarodowych. Arggghhhhh.....



Poza tym myśli zaprzątają mi jeszcze jedna kwestia. Tadadadam. W listopadzie do naszej dwuosobowej rodziny dołączy mały pomarszczony alien! I nie, nie będzie to pies.
Dlatego przepraszam za braki na blogu i zapowiedzane, ale nieopublikowane do tej pory posty. Nie zdziwcie się także, jak czasami w zamian nich pojawia się dzieciowe lub ciążowe posty.

Mogę jednak oznajmić, że dzięki wydawnictwu Znak mam do rozdzania dwa egzemplarze "Dzienników japońskich". Konkurs odpędzie się wraz z publikacją recenzji (książke właśnie kończę czytać), więc wszyscy ci, co przegapili konkursy na innych blogach, zapraszam do mnie!

Trzymajcie się chłodno! U nas od miesiąca ponad 30 stopnii, ale Luby mówi, że to i tak nic w porównaniu z japońskim latem!



10 czerwca 2015
Życie w Stanach jest zupełnie inne niż w Japonii. Różnica jest duża, i mam wrażenie, że to Luby, mimo że mieszkał tu kiedyś trzy lata, bardziej przeżywa tą zmianę niż ja. W końcu Polska bardziej podobna do Ameryki niż do Japonii. Ale są rzeczy w Japonii, za którymi bardzo tęsknie i niestety nie da się ich tutaj zastąpić.

1. Poczucie bezpieczeństwa
Kto był w Japonii, ten na pewno zauważył, jak bezpieczny jest to kraj. Nie mam na myśli tutaj zakazu posiadania broni czy napadów i włamań, ale to, że idą ulicą możesz mieć torebkę przekręconą na plecy i nie martwić się, że ktoś wyciągnie z niej komórke. Albo fakt, że idąc do restuaracji, zostawiasz portfel, komórkę na siedzeniu i idziesz wybrać sobie coś do jedzenia/picia lub do toalety. Nie musisz się martwić czy zamknąłeś na klucz drzwi/okna przed wyjściem z domu. Luby do tej pory ma zwyczaj zostawiania laptopów/tabletów na siedzeniu i nie zamykanie samochodu. Oj, muszę go pilnować.


2. Magiczne zaułki
Poruszając się po Hikone rowerem nie raz zdarzyło mi się wybrać inna drogę niż zwykle. Powód? Nie raz między budynkami można znaleźć magiczne miejsce - malutką kapliczkę shintoistyczną, gdzie miejscowi zapalają świeczki, tradycyjny drewniany dom z pięknym ogrodem czy stare drzewo, które mimo swoich lat wciąż co roku przepięknie zakwita. W każdym japońskim mieście takich czekających na odkrycie miejsc jest mnóstwo, wystarczy jedynie zoboczyć trochę z obleganych szlaków.

Znalazłam kiedyś starą scenę teatru noh, przepiękna!


3. Struktura miasta
Miasto, w którym teraz mieszkam jest zaprojektowane dla samochodów, nie dla ludzi. A ja lubię chodzić, zaglądać, oglądać. Niestety chodzenie wąskim chodnikiem wzdłuż jezdni pełnej buczących i śmierdzących samochodów nie należy do przyjemnych.

4. Konibini i automaty na każdym kroku
Jaka to wygoda, gdy jak zachce ci się nagle pić, wiesz, że w ciągu 2 minut na pewno znajdziesz sklep lub automat z napojami. Albo gdy zmęczony po pracy wracasz do domu, nie masz siły nic przygotować do jedzenia, ale na szczęście za rogiem jest konibini, w którym kupisz świeżą salatkę/spagthetti/słodką bułkę/kotlet/kanapkę z jajkiem. A co jeśli niespodziewanie chłopak poprosi Cię byś została na noc, a ty nie masz szczoteczki do zębów, bielizny na zmiane, płynu do demakijażu? Ale za rogiem jest konbini, gdzie wszystkie te rzeczy sprzedają, uff! Ach, Family Marcie, Seven Eleven, Lawsonie, tęsknie za wami i waszą wszędobylskością!

5. Miejsca rozrywki i relaksu
Japończycy pracują dużo i ciężko. Ale jak już znajdą czas na zabawę i relaks, to miejsc gdzie można ten wolny czas spędzić jest od groma. W każdym i większym czy mniejszym mieście znajdziemy domy karaoke, wielopiętrowe salony gier, w których oprócz automatów dostępne są w ofercie również kręgle, ping-pong, billard, i inne, olbrzymie parki rozwyrki, przykryte i odkryte aquaparki i dużo, dużo więcej.

6. Sklepy stujenowe
Nawet nie wiecie jak bardzo się ucieszyliśmy, gdy w San Francisco natrafiliśmy na japońskich sklep stujenowy Daiso. Wszystko było w nim po 1,5 dolara, czyli dwa razy droższe, ale i tak się opłacało. W sklepach stujenowych nie wszystkie rzeczy są dobrej jakości i nie wszystkie działają jak trzeba. Ale mimo to, nawet jeśli połowa z zakupów będzie bublami, to i tak w ogólnym rozrachunku jesteśmy dużo do przodu. Gdyby nie małe walizke, które mieliśmy ze sobą w SF, to byśmy chyba pół sklepu wykupili.

7. Tanie sushi z supermarketu
Sushi z supermarketu nie jest dobre i wszyscy o tym wiedzą. A ja sushi lubię tak bardzo, że zjem każde, te z supermarketu, te za stujenów-talerzyk i te bardzo drogie. Mniam. I chociaż tutaj znajdzie się dobre sushi, to jednak tęksnie za moimi maguro rolkami, które kupowałam co tydzień w supermarkecie pod domem.

W czasie Setsubun sprzedawali tanio długie rolki sushi, które powinno się jeść bez słowa i z twarzą zwróconą w kierunku mającym w danym roku przynosić szczęście.


8. Japońska solidność
W Japonii jak powiedzą, że zadzwonią, to zadzwonią. Jak powiedzą, że przyjadą, to przyjadą. Jak założą internet, to będzie działać. Jak wynajmujesz mieszkanie, to masz pewność, że będzie odnowione i posprzątane. Ech...

9. Tsutaya
Tsutaya jest miejscem niezwykłym. Jest niezwykłą wypożyczalnia DVD i niezwykłą wypożyczalnią mang. A to dlatego, że w swojej ofercie ma również płyty CD. W większych sklepach znajdziecie wszystko, od najnowszych wydań japońskich artystów po dawne płyty z muzyką zagraniczną. I co każdy japończyk robi po przyjściu do domu? Kopiuje płyty i to jak najbardziej legalnie! Nic dziwnego, że piractwo w Japonii jest na tak niskim poziomie.

10. Festiwale
Japońskie festiwale mają w sobie coś magicznego. Po części dlatego, że większość osób ubiera się w yukaty, letnie wersje kimon. Podczas każdego wydarzenia pojawiają się także yatai, czyli specjalne budki z jedzeniem. Możemy wtedy skosztować yakisoby (smażony makaron z dodatkami), okonomiyaki (palcek z kapustą i dodatkami), kakikoori (kruszony lód z polewą), ogórków lub innych warzyw na patyku, bananów w czekoladzie i wiele wiele innych smakołyków. Do tego bez problemu na każdym stoisku dostaniemy piwo czy napoje bezalkoholowe. Takie festiwale to oczywiście nie tylko jedzenie i yukaty, ale także powód, dla którego się ono odbywa. Mogą to być sztuczne ognie, może to być festiwal maskotek (tzw. yuru kyara) albo tradycyjne obchody jakiegoś święta.

Okonomiyaki gotowe do spożycia!


Jak wam się podoba moja lista? Dajcie znać, jeśli byliście w Japonii, za czym wy tęsknicie. A jeśli nie byliście, to może chcielibyście, by któryś z tych punktów odnosił się do Polski?
30 maja 2015

1. Przejechać się sławnym Cable Car (ZROBIONE)
Cable cars to te wagoniki, które często widać na obrazkach czy zdjęciach z San Francisco. Jeżdżą tylko w 3 kierunkach i na dość krótkich trasach, za to jaka frajda, gdy jadą z górki! (nie spodziewajcie się, że pojadą szybko) Taka przyjemność jest jednak dość wysoko wyceniona (jak wszystko inne w tym mieście), za jednorazowy bilet trzeba zapłacić aż 6 dolarów! Jeżeli planujecie kilka podróży tego samego dnia, warto pomyśleć o bilecie dziennym za 13 dolarów.

2. Zwiedzić Alcatraz (ZROBIONE)
Do Alcatraz możemy dostać się jedynie statkiem po wykupieniu rejsu na wyspę. Płynąć wpław nie polecam, bo hipotermia gwarantowana, nawet w środku lata. Alcatraz było najbardziej rygorystycznym i strzeżonym więzieniem w USA i właśnie zimne prądy morskie i plotki o rzekomych rekinach-ludojadach skutecznie odstrasząły więźniów przed ucieczką. Oczywiście próby były i warto o nich posłuchać podczas około godzinnego programu z audiobookiem. Dodatkowo codziennie organizowane są dodatkowe programy z przewodnikiem, więc polecam zabrać ciepły sweter i skarpety, kanapki, wodę i zostać na wyspie trochę dłużej.
Bilety należy rezerwować najlepiej z minimum tygodniowym wyprzedzeniem. Nie zapominajmy także o ciepłym ubraniu! Ile kosztuje taka dwugodzinna przyjemność? Drobne 30 dolarów!


3. Przespacerować się Golden Gate Bridge
Tym razem niestety nie było mi dane przejść na drugą stronę sławnego mostu. Widziałam go jedynie z daleka, podczas wycieczki na Alcatraz. Udając się w stronę mostu warto wypożyczyć rowery w Fisherman's Wharf i popedałować wzdłuż morza, dalej przez most i zobaczyć kawałek parku po drugiej stronie.

4. Obejrzeć lwy morskie w Pier 39 (ZROBIONE)
Pier 39 (który znajduję się w Fisherman's Wharf) przypomina nasze nadmorskie miejscowości. Jest tam wszystko i nic. Znajdziecie tam m.in. restauracje, sklep z rzeczami dla leworękich, sklep ze skarpetkami, sklep z magicznymi sztuczkami, karuzelę, mini dom strachów i, czego u nas już nie ma, oczywiście lwy morskie. Lwy morskie, (ang. sea lions, prawidłowa polska nazwa to uchatka), to fokopodobne stworzenia, które przypłynęły do Pier 39 w styczniu 1990 roku i tak im się spodobało, że zostały. Są głośne, lubią wygrzewać się na słońcu i kłócić się spychając siebie nawzajem z podestów, na których śpią. I co najważniejsze, można je oglądać za darmo! Kilka ciekawostek: lwy morskie róźnią się od fok tym, że mają widoczne zzewnątrz uszy, a także potrafią używać przednich i tylnich płetw jak nóg; prawdopodobnie przeniosły się z drugiej strony półwyspu, gdzie były niepokojone przez wysokie fale i rekiny.


5. Odwiedzić market w San Francisco Bay (ZROBIONE)
Dawny port San Francisco został przebudowany i jest teraz domem dla przeróżnych sklepów i knajpek. Warto spróbować tam pysznej czekolady i orzeźwiających lodów. Z portu można także połynąć do na przykład Golden Gate Bridge. Uwaga na wszędobylskie i olbrzymie mewy!


6. Zwiedzić California Academy of Sciences
Sławne i olbrzymie muzeum z prawie wszystkim, o czym możesz sobie wymarzyć. Zamierzaliśmy tam pójść, ale szczerze mówiąc, wygórowana cena odstrasza, jeśli nie możesz przeznaczyć na to muzeum prawie całego dnia. Bilety dla dorosłych to 35 dolarów.

7. Zrobić zakupy w chińskiej dzielnicy (ZROBIONE)
Chińska dzielnica, w odróżnieniu od japońskiej, jest duża, głośna i tłoczna. Na parterze znajduje się ciąg sklepów, salonów usługowych i knajpek, a na piętrach malutkie mieszkania z bielizna powywieszaną w oknach (nie żartuje, widziałam damskie majtki więcej niż raz!). Ludzi tyle, że prawie trzeba się przepychać łokciami, ale za to produkty dużo tansze. Przykład? W normalnym supermarkecie za niecałe pół kilo czereśni zapłacimy około 5 dolarów. W chińskiej dzielnicy pięciokrotnie mniej!


8. Przejść się Lombard Street, ponoć najbardziej poskręcaną ulicą na świecie (ZROBIONE)
San Francisco to prawie same wzgórza i chodzenie po nim na piechotę przypomina mordęgę. Ale jest jedna taka ulica, która na pewnym odcinku jest tak stroma, że ulica po niej musi iść zygzakiem. Dzięki temu i wspaniałym kwiatowym rabatkom, miejsce to jest odwiedzane każdego dnia przez tłumy turystów. Niekótrzy się wspinają po biegnących wzdłuż schodach, inni schodza w dół lub ją fotografują od dołu/góry. Ci najodważniejsi natomiast próbują pokonać jej ostre zakręty samochodem. Szczerze mówiąc uliczka robi wyrażenie i urzeka swoim pięknem, ale tego typu zakręty na każdym kroku znajdziemy w Japonii. Pozostaje także współczuć ludziom, którzy mieszkają w willach przy tej ulicy.


I to wszystko, co warto według mnie zobaczyć w tym drogim, brudnym, ale urzekającym mieście. Dajcie znać jeżeli byliście w San Francisco i czy wam się podobało czy nie. Czy chcielibyście tam pojechać?
13 maja 2015
To jest post z serii "Kotobuki taisha".  Po więcej informacji zajrzyj do pierwszego posta.

W moim poprzednim poście z tej serii opisałam jakie były przygotowania panny młodej i jak ubierali mnie w ślubne kimono. W tym poście będzie o samej ceremonii.



Jak wspominałam, ubranie kimona, założenie peruki i nałożenie makijażu trwało kilka godzin. Ceremonia zaczynała się o 10:30, a my od 9 rano mieliśmy sesje zdjęciową w ogrodzie. Gdy wróciliśmy, część rodziny już była na miejscu. W ceremonii mógł wziąć udział każdy z zaproszonych gości, jednak była na niej głównie rodzina.

O godzinie 10 zaczynało się spotkanie z kapłanem, który miał nam wyjaśnić jak będzie przebiegała cała ceremonia. Było także przedstawienie rodzin, albowiem z racji położenia geograficznego nie mogło się ono odbyć wcześniej. Następnie Luby dostał od kapłana słowa przysięgi małżeńskiej, które po przeczytaniu kilkaktornym wetknął za pazuchę kimona. Na końcu przysięgi byłu napisane nasze imiona i mieliśmy je po przeczytaniu przez Lubego całej zawartości, kolejno głośno wymówić. Następnie kapłan wyjaśnił nam w jaki sposób będziemy składali ofiarę-gałązki bóstwu. Po krótkiej próbie nadszedł czas rozpoczęcia uroczystości.



Na korytarzu kapłanki miko (z odświętnymi ozdobami na głowach) ustawiły nas w dwuszeregu. Na początku stało dwóch kapłanów grających na tradycyjnych japońskich fletach - hichiriki i ryūteki

Poniżej możecie posłuchać jak te instrumenty brzmią: hichirki  to ten po prawej, a ryūteki to ten po lewej.


Następnie w szeregu ustawiły się dwie kapłanki miko, dalej ja i Luby (ja po lewej i Luby po prawej) a za nami nasze rodziny - tata, mama, brat, żona brata, siostra i tak dalej (w kolejności starszeństwa). Kapłanki zaprowadziły nas do małego źródełka na korytarzu, gdzie każdy kolejno oczyścił ręce i po ponownym ustawieniu w rzędy biliśmy gotowi do wymarszu.


Chram znajdował się w budynku obok, więc droga długa nie była. Szliśmy powoli, cały czas przy akompaniamencie tradycyjnych instrumentów. Po mojej lewej stronie szedł Luby, a po prawej pani do pomocy w chodzeniu, siadaniu, trzymaniu kimona itp. Był grudniowy poranek i dość chłodno, około 10 stopnii, ale mi w moim puchowym kimonie było wystarczająco ciepło.

W chramie usadzono nas na środku, frontem do ołtarza, a rodziców po bokach, twarzami w naszą stronę. I wtedy kapłanki ogłosciły rozpoczęcie ceremonii.


O samej ceremonii będzie w osobnym poście, na który nie będziecie musieli tak długo czekać jak na ten. Obiecuje! W między czasie dajcie znać jak wam się podoba tradycyjna muzyka japońska grana na fletach?
6 maja 2015
Zapewne wielu z as marzy o wyjeździe do Japonii. Niektórzy chcą pojechać na wakacje, inni na rok czy dwa, a pozostali chcieliby tam spedzić resztę życia. I o ile wyjazd na wakacje jest bardzo prosty - kupujesz bilet na samolot i lecisz, tak pozostałe dwie opcje już nie. 
Zwłaszcza młodzi ludzie, którzy stoją przed wyborem swojej scieżki życiowej, zastanawiają się, którędy pójść by w przyszłości móc naleźć pracę w Japonii. Ale czy dobry wybór jest taki oczywisty, jak się wydaje?



Bo jak do Japonii to na japonistykę!

Z około czterdziestu osób, które poznałam na roku moim i rok-dwa lata niżej, do Japonii na dłużej wyjechała.... trójka! Ale pal licho, prywatna uczelnia na niezbyt wysokim poziomie, więc może dlatego. Ale inny przykład.... inne studia japonistyczne, sławny na całą polskę uniwersytet ze sławną japonistyką i sławną kadrą. Na roku około trzydziestu osób, po studiach w zawodzie związanym z językiem japońskim pracuje... jedna czwarta absolwentów.
Można pomyśleć, ale jak to? Przecież mówią biegle po japońsku, na pewno są rozchytywani jako tłumacze! Niestety nie. A dlaczego?

1. Język uczony na studiach, a żywy język to zupełnie co innego.
   Na japonistyce nie uczysz się jedynie języka japońskiego, ale także kultury, historii, sztuki, zwyczajów. Brzmi fajnie? Ale to nie wszystko, trzeba także opanować klasyczny japoński, a wszystko to jest masą, ale to niewyobrażalną masą roboty. Wychodzi z uniwersytetu z dyplomem w ręku, wszystkie struktury gramatyczne mamy w jednym palcu, a obowiązkową listę około 2000 znaków kanji możem wyrecytować obudzony o drugiej w nocy. I co? I gucio! Bo to samo umie każdy z  76 milionów japończyków, który ukończył liceum. Oczywiście, my znamy jeszcze język polski, ale powiedzmy sobie szczerze, jak nikłe jest zapotrzebowanie na osoby mówice po japońsku i po polsku.
Dodatkowo, okazuje się, że gramatyka gramatyką, a język żywy, język mówiony to zupełnie co innego! Ciężko będzie nam porozmawiać swobodnie z kimś, nawet jeśli mamy zdany certifikat z japońskiego na poziomie N1, ale uczyliśmy się jedynie z książek. Bez długiego pobytu w Japonii języka niedoszlifujemy.

2. Nie mam żadnych innych kwalifikacji
   Studia japonistyczne pochłaniają bardzo dużo czasu. Zwłaszcza, jeśli chce się je skończyć z dobrym wynikiem. Zapomnijcie wtedy o swoich znajomych czy zainteresowaniach, bo po powrocie do domu czeka was codziennie kilkugodzinna nauka. Japonistyka równlolegle z innymi studiami? Prawie, że niemożliwe! Mówie prawie, bo są wybitne przypadki, którym to się udało. Lub które zwinnie manipulowały dziekankami. A bez równoległych studiów, czyli bez dodatkowego atutu, zawodu czy umiejętności, nie wyróżniamy się niczym na japońskim rynku pracy.

3. Ale przecież znam także biegle angielski/niemiecki i mam na to certifikat! 
   Niestety japończyków nie interesuje żaden certifikat, nawet jeśli podpisze go Królowa Brytyjska. Wprawdzie certifikat amerykańskie są bardziej poważane w Japonii (tam nikt nie słyszał o FCE, CAE czy CPE!), jednak o ile mogą zaimponować one pracodawcy, to nie zrobią dużego wrażenia na biurze immigracji. Nawet jeśli przedstawisz im dyplom z lingwistyki stosowanej z wyrożnieniem, jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że wiza tłumacza japońsko-angielskiego zostanie ci odmówiona. Dlaczego? Bo język angielski nie jest twoi ojczystym językiem, a po co mają zatrudniać tłumacza z języka obcego na język obcy, skoro mogą zatrudnić anglika czy amerykanina.

Jak nie japonistyka, to co?

Szczerze mówiąc opcji jest mnóstwo. Polecałabym na chwilę zapomnieć o Japonii i zastanowić się, jaką pracę by chciało się wykonywać będąc w Polsce i wybrać studia w tym kierunku. Chcesz zajmować się informatyką? Naucz się japońskiego na kursach językowych i jako specjalista IT szukaj pracy w Japonii! Biznes? Tak samo, zwłaszcza teraz potrzeba w Japonii menadżerów na rynki za granicą! Inżynierowie? Jeszcze niedawno były super stypendia do Japonii dla osób na tym kierunku studiów! Warto mieć jakikolwiek zawód w ręku, poza znajomością języka, by móc być konkurencyjnym na japońskim rynku pracy.
A dla kogo japonistyka? Dla pasjonatów, dla tych, co chcą pozostać na uniwersytecie i robić karierę naukową, dla tych, którzy chcą zostać dydaktykami lub badaczami tudzież tłumaczami, ale tutaj, w Polsce.

Uwaga studia medyczne!

Sprawa jest trudniejsza dla tych, którzy marzą by zostać dentysta, lekarzem, pielęgniarką w Japonii. Zawody medyczne (i inne zawody, na które potrzebne są licencje) są obstrzone różnymi ograniczenami. Niektóre nakazują ukończenie sześcioletnich studiów w Japonii, inne pozwalają na studia za granicą, o ile trwają tyle samo co te w Japonii. Ale na pewno będzie trzeba zdać trudny egzamin na licencję, po japońsku. A bez fachowego słownictwa - ani rusz.

Warto rozejrzeć się także za innymi opcjami, typu stypendia roczne lub półroczne. Na te można jechać nawet bez znajomości języka, i dotycz to zarówno studiów magisterskich jak i doktoranckich. Warto też skorzystać z nowopowstałej wizy, czyli working holiday visa. W tym roku Polska dołączyła do krajów, których obywatele mogą pojechać do Japonii na rok w celach zwiedzania i pracowania. Dodatkowo organizacje studenckie typu AIESEC oferują praktyki na całym świecie, w tym i w Japonii.

Pamiętajcie jednak przede wszystkim, że od wszystkiego zdarzają się wyjątki. Informatyk z biegłym japońskim nie zawsze znajdzie pracę, a jakimś cudem aplikacja tłumacza japońsko-angielskiego przeciśnie się przez biuro immigracji. Czasami warto się wcielić w japońskiego szefa i zastanowić, gdybym miał zatrudnić obcokrajowca, to co chciałbym, żeby umiał, lub jakie cechy chciałbym, żeby posiadał. Tylko bez oszukiwania! ;)

21 kwietnia 2015
W styczniu, gdy jeszcze mieszkaliśmy u teściów w Yokohamie, postanowliśmy zrobić sobie półdniowy wypad do Yokohamy. Pogoda niestety nie dopisało, było mgliście (żegnajcie piękny widoki!), a w pewnym momencie zaczęło padać. A jak to zawsze jest w takich momentach, nie mieliśmy ze sobą parasola...

Na szczęście udało nam się zjeść nasze ostatnie sushi przed wylotem. Tuńczyk z awokado był rewelacyjny!

Pojechaliśmy na wyspę Eno (po jap. 江ノ島 - Enoshima). Na wielkiej łyżce była namalowana mapa ze chramami.


Widok z głównego chramu na Enoshimie. Potem zrobiło się mgliście i chmurzaście i widoki się skończły.


Przed wejściem do chramu należy się oczyścić, czyli coś jak przerzegnanie się wodą święconą w kościele.

Tak wygląda Luby jak się złości. W tyle widać muzeum, niestety tego dnia było zamknięte.

Ołtarz poświęcony smokowi.

A potem rozpadał się deszcz i więcej zdjęć nie mam. Byliśmy jeszcze przy dzwonie dla zakochanych gdzie razem w niego biliśmy i w pośpiechu wróciliśmy do samochodu.

Na Enoshimie znajduję się dużo więcej atrakcji. Jest latarnia morska, na którą można się wspiąć, są jaskinie po drugiej stronie wyspy, a także piękne ogrody. Warto się tam wybrać z zapasem czasu i przy lepszej pogodzie.
18 kwietnia 2015
Jak lubicie spędzać wieczory z waszymi drugimi połówkami? Czy macie jakieś rytułały? A może z powodu natłoku zajęć nie macie na nic czasu ani siły?

Mam ten przywilej (lub przeklęństwo), że obecnie nie pracuje zawodowo. Przyczyny tego są dwie: jak wiecie, wyjechaliśmy tymczasowo do Stanów Zjednoczonych i zwyczajnie moja wiza nie pozwala mi na zarabianie pieniędzy na tutejszej ziemi. Drugi powód jest znacznie prostszy: ustaliliśmy z Lubym, że będzie bardziej opłacało się, gdy on będzie pracować, a ja zamować domem. Zarobki Lubego na szczęście pozwalają nam na taką sytuacje. W ten spobsób gdy Luby jest w pracy, ja wykonuje wszystkie przykre domowe obowiązki i dzięki temu wieczory mamy dla siebie.

Właśnie, a co takimi wieczorami można robić? Z Lubym jesteśmy młodym, bo czteromiesięcznym małżeństwem, a do czasu ślubu mieszkaliśmy w innych miastach. Dlatego "wspólne tradycje" dopiero sobie wyrabiamy. 

Luby przywiózł z Japonii Wii U i gramy razem w Mario (World/Carts lub inną odmianę), w grę, która stanowiła element dzieciństwa prawie każdego japończyka. Zdarza nam się też oglądać filmy lub japońskie seriale - obecnie na celowniku jest "Massan", zeszłoroczna asadora (asa - rano, dora - skrót od drama, czyli chodzi o poranny serial), w której po raz pierwszy główną rolę kobiecą zagrała nie-japonka. 



Czasami układamy też puzzle, robimy sobie karaoke, gramy razem na nintendo DS (kolejna super popularna gra w Japonii - Monster Hunter) lub każdy spędza ten czas wedle własnego uznania. 

Czy myślicie, że inaczej spędza się wieczory w Polsce niż w Japonii czy w USA? Dajcie znać jakie są wasze sposoby. 
8 kwietnia 2015
Jak wam mineły święta? Mam nadzieje, że jajecznie. Lubemu podobają się nasze tradycje wielkanocne, ale... nie lubi lanego poniedziałku! Stwierdził, że oblewanie kogoś wodą bez powodu jest upokażające.

Ale miało być o czymś innym! Poprzedni post był o tym co mi się podoba w Stanach, a teraz przyszła kolej na to, czego nie lubie. Zaczynamy!


  1. Telefony. Za każdy razem gdy gdziekolwiek dzwonisz rozmawiasz najpierw z... robotem! Niestety czasami z takim robotem nie idzie się dogadać, bo nie ma on w menu twojej sprawy. Nie martwcie się, po 20 minutach czekania zazwyczaj uda się połączyć z reprezentantem!
  2. Niedbalstwo. Kupiliśmy łóżko, dostarczyli je nam kurierzy. W sklepie nam powiedzieli, że to łóżko nam złożą. Nie złożyli, bo sprzedawca w sklepie się pomylił i błędnie nas poinformował. Łóżko okazało się uszkodzone, trzeba reklamować... Aghhhh... Kupiliśmy w innym sklepie szafkę pod telewizor, nie mieli na składzie, więc nam powiedzieli, że przyślą pocztą. Przysłali, z rozdartym pudełkiem i szafką w nieakceptowalnym stanie. Trzeba było reklamować (20 minut czekania aż się reprezentant zgłosi na linii!) i z tym nie było problemu, bo od razu przysłali nam drugą, której stany był nieco lepszy. Szkoda, że odebranie pierwszej zajęło 3 tygdnie i wymagało trzech telefonów z mojej strony. Niestety pzykładów jest dużo dużo więcej...
  3. Ceeeny! Kto myśli, że Japonia jest droga, niech jedzie do Ameryki. Tutaj jedzenie (nawet nie organiczne i nie w luksusowych supermarketach typu Whole Foods) bywa droższe niż w Japonii. Tak, owoce są znacznie tańsze i warzywa bywają tańsze, ale ryby i mięso to koszmar. A Luby niestety lubi jeść dużo protein.
  4. Służba zdrowia. W Stanach państwowa służba zdrowia nie istnieje. A jak jest tylko prywatna, to powinna być na wysokim poziomie i łatwo dostępna, prawda? Szkoda, że na pierwszy wolny termin do jakiegokolwiek lekarza muszę czekać trzy tygodnie!
  5. Pogoda. Obecnie mieszkam w centralnych Stanach i niestety nie jestem zachwycona klimatem. Zimą zimno jak w Polsce, a latem gorąco jak w Jaąponii. Słaby interes! W lutym potrafiło być jednego dnia minus 15, a następnego plus 10. 
  6. Kierowcy. Nie wszyscy są tak uprzejmi jak w Japonii i nie wszyscy Cię wpuszczą przed siebie, chociaż i tak wydaje mi się, że jest lepiej niż w Polsce.
  7. Księgarnie? Mieszkam tutaj już ponad 2 miesiące i nie znalazłam jeszcze żadnego sklepu z książkami. Sprawka olbrzymiego Amazona czy coś więcej? Na szczęście mamy w pobliżu publiczną bibliotekę.
  8. Ulice. Prawie nikt nie chodzi tutaj po ulicach. Nie będąc poprawną politycznie: biali zapuszkowali się w swoich samochodach i wysiadają z nich jedynie w punktach docelowych (dom, sklep, praca), a na ulicach widać chodzących afro-amerykaninów, czasami. Luby uprzedził mnie, że jak kiedyś będę jechała tutejszym metrem, bym się nie zdziwiła, że w większości jeżdżą nim właśnie afro-amerykanie. 
I zapewne znajdzie się więcej rzeczy do nielubienia. Ale na tą chwile tyle chyba wystarczy!
Dajcie znać co wam się nie podoba w Stanach? Czy jest coś co wolicie w Polsce lub w jakimś innym kraju?
25 marca 2015
To już ponad miesiąc odkąd przyjchaliśmy do USA. Muszę przyznać, że początki nie były łatwe, mimo, że Luby był tutaj trzy lata temu i wiedział mniej więcej co i jak. I tak po tym pierwszym okresie pora na pierwsze podsumowanie, czyli co mi sie podoba w mieszkaniu w Ameryce.



TAK USA!

  1. Wybór produktów spożywczych. W Japonii można zapomnieć o organicznej żywności. Chleb z ziarnami słonecznika czy dynii? Nie ma szans! Jogurt bez laktozy? W Japonii mało kto wie czym jest nietoleranca laktozy. Do tego tutaj są buraki (znalazłam też polską ćwikłę!), pyszna szynka, duży wybór serów, które nie kosztują połowy twojej pensji, i znacznie, znacznie więcej. I jakże mogłabym zapomnieć o możliwości kupna jajek z wolnego wybiegu (w Japonii nikt się tym nie przejmuje i jajka w żaden sposób nie są oznaczone z jakiej hodowli pochodzą) i o mięsie bez dodatków antybiotyków.
  2. HBO, za darmo! W naszym (najtańszym możliwym) pakiecie telewizyjnym mamy rok HBO za darmo. A z okazji HBO za darmo dostaliśmy także zniżkę na instalacje internetu i Amazon Prime na rok za darmo. Gro o tron, nadchodzę!
  3. Drogi. Jezdnie są szerokie, autostrady są darmo, a zaparkowanie samochodu nie jest udręką. I wreszcie prowadzenie samochodu po tej samej stronie co w Polsce (więc zgadnijcie, na kogo spadł ten obowiązek na początku).
  4. Tania siłownia! W Japonii to wydadek około 300 złotych na miesiąc od osoby (około 10.000 jenów, czyli 100 dolarów). Tutaj nie dość, że mamy podstawową siłownię w budynku, to 5 minut od domu jest YMCA z dobrze wyposażoną siłownią, basenem, zajęciami grupowymi za połowę tego co w Japonii. 
  5. Mieszkanie. Za prawie taką samą cenę mamy znacznie większe mieszkanie i w dodatku miejsce parkingowe w cenie. Nie mówiąc już o dwóch łazienkach.
  6. Ogrzewanie mieszkania. Nareszcie całe mieszkanie jest ciepłe, nie tylko jeden pokój i nie tylko w dzień. Ktokolwiek miał okazje mieszkać w japońskim domu w zimie, wie, co mam na myśli. W moim japońskim mieszkaniu ogrzewanie było tylko w pokoju i nie sięgało do łazienki, więc każdego ranka uprawiałam biegi pod gorący prysznic (temperatura rankiem w korytarzu: 9 stopnii) i z pod prysznica do pokoju. Nie wspominam tego ciepło.
  7. Śmieci. W Japonii przezwyczaiłam się do rygorystycznego rozdzielania śmieci i było to dla mnie po jakimś czasie naturalne. Na tyle, że aż źle się czuję, wrzucając do jednego worka butelke po płynie do prania, szkło i obierki z marchewki. Ale jest to wielkie ułatwienie!
  8. Wieloetniczność. Prawie za każdym razem, gdy kogoś poznaję, nasza rozmowa przebiega w następujący spoób: -skąd jesteś? - z Polski. -super! Ja jestem z XX (wstaw nazwę jakiegokolwiek kraju). Już od dłuższego czasu nie czułam się taka sama jak reszta społeczeństwa.
  9. Telefony komórkowe. Nie bardzo orientuje się jakie są miesięczne koszty abonamentu ze stałym dostępem do internetu w Polsce, ale wiem jak sytuacja wygląda w Japonii. I dopiero po przyjeżdzie tutaj dowiedziałam się, jak drogo to jest. Za taką samą mniej więcej cenę w Japonii i USA (w przypadku iPhona, softbank w Japonii i T-mobile w USA) dostajesz dostęp do internetu. Z tym, że w Japonii jest limit danych, za wszystkie połączenia i wiadomości trzeba dodatkowo płacić (albo jest limit na ileś minut). Za możliwość utworzenia własnego hotspotu trzeba dodatkowo płacić co miesiąc. I to wszystko z umową na 2 lata, której zerwanie kosztuję cię dwumiesięczny abonament. W Stanach Zjednoczonych: bez umowy, bez limitu danych, bez dodatkowych opłat za hotspot i połęczenia/wiadomości. W tej samej cenie.
  10. Numery ubrań i butów. Nareszcie nie mam problemów ze znalezieniemy butów na moją wielką stopę w rozmiarze 39! (lub XL w Japonii) I nagle okazało się, że japońskie L to tutejsze S. Ekspresowe odchudzanie, hurra! (Luby ma problem z kupieniem ubrań, jest..... za chudy!)


I to chyba na razie tyle, co mogę dobrego powiedzieć o USA. Nie przejmujcie się, Ci co fanami Ameryki nie są. Jest tutaj dużo rzeczy, które nie do końca mi się podobają i jest dużo, za którymi tęksnie. Ale to będzie w następnym poście z tej serii.

Dajcie znać, jeśli byliście/mieszkaliście/mieszkacie w Stanach, co wam się tutaj podoba najbardziej!





18 marca 2015
To jest post z serii "Kotobuki taisha".  Po więcej informacji zajrzyj do pierwszego posta.

Ci, co byli w Japonii, podczas zwiedzania jednego z shintoistycznych chramów, mogli się natknąć na ceremonię ślubną. Sama, odwiedzając Kanazawe, miałam okazje zauważyć orszak z panną młodą w pięknym białym kimonie i wielką czapą na głowie i zawascynowana patrzyłam i dyskretnie robiłam zdjęcia. Wtedy, przez myśl by mi nie przeszło, że kiedyś będę stała na jej miejscu.



Nasza ceremonia zaczynała się o godzinie 10:30 rano. I dlatego kazano mi się stawić w recepcji punkt siódma... Jak możecie sobie wyobrazić, na miejsce dotarłam zrelaksowana i wyspana. Niestety nie! Jak każda przyszła panna młoda, z nerwów nie mogłam zasnąć, a nieznany mi do tej pory pokój, w którym nocowałam (nocowaliśmy u babci Lubego) wypełniały raz po raz odgłosy nadjeżdżających pociągów. W dodatku nie udało nam się zamówić taksówki na rano, bo z jakiegoś dziwnego powodów (był to wprawdzie dzień wyborów, ale niedziela o 6:45!) wszystkie był już zarezerwowane.

Powód, dla którego musiałam stawić się tak wcześnie był oczywisty, zakładanie kimona trwa! A oprócz kimona trzeba było zrobić jeszcze tradycyjny makijaż i dobrać perukę, obowiązkowo jeśli myśli się  o uroczystości przed głównym ołtarzem.

Najpierw w obroty wzięły mnie panie makijażystki. Na szczęście jako blondynka, nie musiałam tradycyjnie golić karku i twarzy, tak jak muszą to robić czarnowłose japonki. Powód? Pod białym podkładem, którym wybielą skóre bardzo odznaczają się nawet cienkie i z pozoru niewidoczne włoski. A wybielona twarz  i szyja tradycynie musiała być, bo jak mówic japońskie przysłowie, biała skóra ukryje siedem wad (色の白いは七難隠す). Także moje dłonie zostały wybielone, czyli w sumie każdy kawałek skóry, który był widoczny spod kimona. Po skończonym maijażu moje oczy przypominały trochę bardziej japońskie, a usta podkreślała krwistoczerwona szminka. Nawet brwi zostały przyciemnione pod kolor peruki i jedyne co mnie zdradzało to mój niejapoński nos!

Po około godzinie przyszła kolej na kimono. Najpierw specjalna bielizna-halka (koniecznie z wyszytym znakiem na szczęście, 福), potem jedna warstwa, druga z kołnierzem i dopiero na to białe kimono z białym obi. Pomyślałam wtedy, że nie jest tak źle, da się  wytrzymać i w końcu kimono miałam na sobie już kilkakrotnie, w tym raz przez prawie  cały dzień. A potem na to kimono, obi itd nałożono mi wielką puchową i ciężką kurtke - 白無垢 (shiromuku). Ile to wszystko łącznie ważyło - nie mam pojęcia. Shiromuku było piękne, wyszywane w żurawie i obszyte czerowną wstążką. Ale jak pięknę by nie było, wytrzymanie w nim kilka godzin to była katorga. A następnie założono mi na głowę ciężką perukę...



Efekt był lepszy, niż się spodziewałam, chociaż większości japonek na pewno ten strój pasuje bardziej. Gdy stałam, po ziemni rozciągało się shiromuku, jednakże podczas chodzenia było przewiązane w pasie. Dodatkowo obok mnie zawsze był ktoś do pomocy, zwłaszcza do wstawania. I plecy musiały cały czas pozostać całkowicie proste.

Do peruki doszła jeszcze wielka czapa, czyli 綿帽子 (watabōshi), która ukrywa rogi zazdrości, ego i  egoizm panny młodej. Do tego skarpety tabi i zōri, tradycyjne obówie. Za pazuchę wetknięto mi dwa pudełka z przyczepionymi frędzelkami. Jedno miało symbolizować noszą  niegdyś przez kobiety pudernicę, a drugi mały nożyk do obrony własnej. Do tego do ręki dostałam wachlarz.

Tak zrobiona na bóstwo* (czyt. japońską panną młodą) zostałam odstawiona do pokoju zdjęć, gdzie zrobiono nam zdjęcia portretowe, a następnie, z racji, że do ślubu była jeszcze ponad godzina, zaproszona nas na sesje zdjęciową do przychramowego ogrodu.


Luby został oczywiście też ubrany w kimono, wybrał czarne z szarymi spodnami hakama. Muszę przyznać, że prezentował się w nim znacznie lepiej niż ja.

To koniec pierwszej części o ceremonii ślubnej w Chramie. Co się działo dalej, o przygotowaniu gości i jaką ważną rolę musieli spełnić ojcowie pary młodej, będzie w następnym wpisie z tej serii!
13 marca 2015
To jest post z serii "Kotobuki taisha".  Po wiecej informacji zajrzyj do pierwszego posta.

Teraz chyba najprzyjemniejsza cześć całej ślubnej serii, czyli o tym jak zaplanować ceremonie i wesele! Jak pisałam we wcześniejszych postach, Luby i ja mieliśmy uroczystość w chramie shintoistycznym i był to jedyny ślub w Japonii, na którym byłam. Miałam okazje być jedynie na poprawinach (po japońsku 二次会, nijikai czyli drugie spotkanie) pary z mojej grupy yosakoi.

Nishinomiya jinja, czyli Chram Nishinomiya

Ale od początku. Pierwsze co robimy by zaplanować tą jakże dla nas ważną uroczystość to spotykanie się z konsultantem ślubnym, który przedstawi nam ofertę. Do wyboru mamy zazwyczaj kilka planów, które różnią się ilością gości, ilością strojów, potrawami i oczywiście ceną. Z reguły panna młoda przebiera się jedno lub dwukrotnie podczas ślubu i wesela i to znacząco wpływa na cene (koszt wynajęcia jednego stroju to ok. 200,000 jenów). W naszym wypadku wybraliśmy plan dopasowany do liczby gości. W skład planu wchodziło:
- ceremonia ślubna w chramie (przysięga, sake, taniec, ofiara dla bóstwa)
- stroje panny i pana młodego (kimona, perułka)*
- posiłek dla 30 gości (do wyboru: japoński lub europejsko-japoński, wybraliśmy ten drugi)
- dekoracja podstawowa stołów
- dekoracja podstawowa stołu pary młodej
- stroje zachodnie na przebranie*
- makijaż, fryzura w obydwu wersjach
- oficjalny zestaw zdjeć w obdywu strojach i z najbliższą rodziną
- plakietki z imionami na stolikach
- muzyka
- oświetlenie
Za rzeczy z * musieliśmy trochę dopłacić ze względu na nasz wybór (np. droższe kimono).

Na zdjęciu stół pary młodej

Musieliśmy oddzielnie zapłacić za:
- fotografa (fotograf weselny mógł być nasz, ale podczas ceremonii ślubnej zdjęcia mogł robić tylko ichniejszy) i album ze zdjęciami
- bukiet do suknii ślubnej i kwiaty jako ozdoby do włosów/butonierki pana młodego
- posiłek dla dodatkowych 5 gości
- hikidemono (o to co to jest będzie w innym poście)
- zaproszenia
- fortepian
- projektor
- prowadzącego wesele
- szampana na toast
- zwort za koszty transportu gościom, którzy przyjechali z daleka i kwoty podziękowawcze wystepującym
- specjalna bielizna pod kimono i suknie, skarpetki tabi

Przystawki w naczynkach w kształcie żurawia (symbol małżeńskiej miłości i wierności) i żółwia (symbol długowieczności).

Co mogliśmy wybrać, ale się nie zdecydowaliśmy to:
- tort sztuczny lub prawdziwy (temat na osobny wpis!)
- wspólne zapalanie świeczki (cena zaporowa za zapalenie jednej ślubnej świeczki - 30,000 jenów!)
- rozbijanie beczki z sake
- film wideo ze ślubu
- dodatkowa dekoracja stołów i krzeseł
- dodatkowe kwiaty na stole pary młodej
- dodatkowe ozdoby do włosów (kimono)

Jak widzicie, mając już datę i miejsce, zorganizowanie ślubu to łatwizna. Nie trzeba kupować sukienki (wynajem na miejscu), zamawiać tortu, organizować alkoholu, itd. Wydaje się super proste, prawda? Ale potem dopada was masa niansów, o których kompletnie nie wiedzieliście, jak usadzenie gości, hikidemono, zwrot piniędzy za dojazd, poproszenie kogoś o zajęcie się recepcją itd. 

Jak uważacie, która wersja jest łatwiejsza do zorganizowania? Czy podoba wam się taki systme planów? A może w Polsce też już się przyjął? Dajcie znać!

6 marca 2015
To jest post z serii "Kotobuki taisha".  Po więcej informacji zajrzyj do pierwszego posta.

Mamy wybranego przyszłego małżonka lub małzonkę (i ich zgodę) oraz mamy wybrane miejsce ślubu. A co z datą?
Sprawa nie jest taka prosta! W Polsce lepiej nie brać ślubu w miesiącu, który w nazwie nie zawiera litery R, prawda? W Japonii zwyczaj jest bardziej skomplikowany, gdyż pod uwagę należy wziąć 六曜 - rokyō, czyli 6 rodzajow dni kalendarzowych dawnego almanachu.

(Mój kalendarz, mimo że japonski, nie posiada rokuyō, więc zdjęcie pochodzi z ososhiki.jp)

Mówiąc prościej, w Japonii każdy dzień jest ozaczony jednym z rokuyō, a każdy z nich opisuje czy dany dzień jest pomyślny czy nie. Dni dzielą się na:

  • 先勝 (sakigachi lub senkachi), w tym dniu będziemy mieli szczęście tylko rano, a między 14 a 18 może spotkać nas nieszczęście. Znaczenie znaków to wcześniejszy i wygrywać
  • 友引 (tomobiki lub yuuin), dzień, w którym nie ma wygranych ani przegranych. Rano będzie nam dopisywało szczęście, po południu mały pech, a wieczorem szczęście wróci ze zdwojoną siłą. W ten dzień nie powinno się jednak urządzać pogrzebów, bo jak mówią przesądy, "przyjaciel może zostać wciągniety w zaświaty". Znaczenie znaków to przyjaciel i pociągać.
  • 先負 (sakimake lub senbu), w przeciwieństwie do sakigachi, ten dzień rano przyniesie nam pecha, a po południu szczęście. Znaczenie znaków to wcześniejszy i przegrywać
  • 仏減 (butsumetsu) to dzień, w którym jest tyle pecha, ponieważ Budda umarł. Znaczenie znaków to Budda i wyginąć.
  • 大安 (taian), ten dzień jest uznawany za najbardziej pomyślny ze wszystkich. Znaczenie znaków to wielki i spokojny.
  • 赤口 (shakkō  lub sekiguchi) to dzień pechowy z wyjatkiem kilku godzin pomiędzy godziną 11 a 13. Znaczenie znaków to czerwony i usta

Łatwo się domyślić, że najlepszym dniem na ceremonie ślubną będzie 大安. Niedziele oznaczone tym znakiem będą najbardziej obleganymi dniami i ceremonie muszą być zarezerwowane z dużym wyprzedzeniem. Kolejnym dobrym dniem będzie 友引, Luby i ja wzieliśmy ślub takiego właśnie dnia.

Według tradycyjnych przesądów ślubu nie powinno się urządzać zwłaszcza podczas 仏滅, w dniu, kiedy Budda umiera, jednak coraz więcej młodych par nie przejmuje się tym i raczej kieruje swój wybór dogodną dla nich data. W wyborze pomagają także kaplice i chramy, które oferują zniżki na ten dzień.

Japończycy, zwaszcza Ci ze starszego pokolenia, przywiązują do rokuyō ogromną wagę. Nie chodzi tu tylko o śluby i pogrzeby, ale począcie dziecka, narodziny dziecka, duże projekty firmowe, totolotka itd.

Jak wam się podoba taka tradycja? Czy to strata czasu dla was czy jednak byście sie przejmowali? Napiszcie, czy znacie jakieś inne polskie tradycje z wyborem daty ślubnej!


27 lutego 2015
Zaległy post opublikowany w z drobnym poślizgiem.

Tymczasowo mieszkamy z Lubym u jego rodziców w Yokohamie. W celu załatwienia wizy amerykańskiej udaliśmy się do Tokyo, a że zostało nam pół dnia wolnego, Luby wypalił, że nigdy nie był w Akihabarze i chce tam pojechać.  Hop siup wsiedliśmy w pociąg jeden i drugi i po 40 minutach jazdy byliśmy na miejscu.

Luby najpierw był zafascynowany wielkim Yodobashi kamera, ale potem przeżył szok kulturowy we własnym kraju.


Tutaj chcę napisać kilka słów wyjaśnienia, że wielu japończyków, w tym Luby, uważa kulturę otaku i japońskich idolek za wstyd Japonii. Nie zrozumcie mnie źle, Luby czyta mangi i zdarza mu się okazjonalnie obejrzeć jakieś anime. Zna wszystkie postacie One Piece i uwielbia Attack on Titan. Ale to co sie dzieje w Akihabara przekracza granice dobrego smaku. Setki, jak nie tysiące sklepów wypełnione figurkami, plakatami, bryloczkami, mangami, limitowanymi edycjami DVD, które kosztują fortuny. I na których zawsze znajdą się chętni. Nie wspominając już o całym sektorze erotycznym, który oczywiście obejmuje stroje postaci z anime (mundurki szkolne/pokojówki/pikachu/wszystko inne).

Przechadzając się po głównej ulicy Akihabary mijaliśmy kolejną już dziewczynkę przebraną za pokojówkę, która zachęcała nas do odwiedzenia Maid Cafe. Gdy mineliśmy jeszcze jedna, udało mi sie namówić Lubego na zrobienie sobie przerwy na herbate w takim miejscu.



Maid Cafe było schowane na 7 piętrze na tyłach budyndku oddalonego od głównej ulicy pięciominutowym spacerem. Tego typu kawiarnie są droższe niż regularne kawiarnie. Za samo wejście pobierana jest już opłata, w naszym wypadku 500 jenów za obcokrajowca i 1000 jenów za japończyka. Za to ceny w środku były normalne - 500 jenów za ciepły lub zimny napój bezalkoholowy. Do tego w ofercie było kilka dań, jak na przykład オムライス (omuraisu - omlette rice), czyli ryż z ketchupem i prawdopodobnie kawałkami kurczaka przykryty pieżynka z jajka. W wersji super uroczej, oczywiście.

Za każdą zamówioną rzecz dostawało się punkty-serduszka. Za odpowiednią pule serduszek można było zrobić sobie zdjęcie z pokojówką-kelnerką (robienie zdjęć własnym aparatem w całej kawiarni było zabronione), a gdy serduszek ze wszyskich zamówień uzbierało się wystarczająco dużo, pokojówki dawały występ.... Występ niestety polegał na bardzo marnym układzie tanecznym, nie do rytmu i nie do końca opanowanym, do skocznej i piskliwej piosenki.


Po podaniu nam napoi, pokojówka rzuciła nam serduszkowe zaklęcie, by nam smakowało. I oczywiście, zwracała się do nas "jaśnie pani" i "jaśnie panie".

Po tej krótkiej (i dość drogiej) wizycie Luby był w takim szoku psychicznym, że musieliśmy iść do karaoke by zbalansować piskliwą kawaii popkulturę czymś co bardziej pasuje w nasze gusta. Dla mnie, kulturoznawcy, takie doświadczenie było niesamowite. Totalny nokaut wszystkich zmysłów. Jednak nie rozumiem co, poza ciekawością, może przyciągać gości do takiego lokalu. Pracujące tam dziewczynki z pewnością miały powyżej szesnastu lat, ale wygladały na dwanaście lub trzynaście, a zachowywały się na siedem. Och, Japonio, jaką pokrętą drogę przebyłaś od pięknych i powabnych gejsz do przesłodzonych pokojówek...

Czy chcielibyście doświadczyć takiego Maid Cafe, mimo dodatkowej opłaty? Cy uważacie, że ta cześć japońskiej kultury to powód do wstydu?


20 lutego 2015
Na początku bardzo bym chciała podziękować wszystkim za lekturę mojego bloga. Strona, która kiedyś służyła do komunikacji tylko z bliskimi, przeobraziła się w coś znacznie większego - w bloga, który zrzeszył sobie liczne grono czytelników, stałych komentatorów i nie tylko. 



Ci, którzy czytają mojego bloga na bierząco, wiedzą, że w moim życiu zaszło dużo zmian podczas ostatnich kilku miesięcy. W listopadzie zrezygnowałam z pracy, w grudniu wziełam ślub i wyprawadziłam się z Hikone (za którym bardzo tęsknie!). Potem przejściowo mieszkałam z mężem u teściów w Yokohamie. Dwa tygodnie temu przeprowadziliśmy się wreszcie do naszego własnego (tzn. wynajętego) lokum. Jednak to mieszkanie nie jest ani w Yokohamie, ani w Tokyo ani nigdzie indziej w Japonii. Z powodu pracy Lubego przeprowadziliśmy się aż do USA!

I tak "Szamanka w Japonii" nie jest obecnie w Japonii, ale tymczasowo w St. Louis w stanie Missouri. Tymczasowo, ponieważ do Japonii mamy plany wrócić, a od czasu do czasu odwiedzać.
Oczywiście blog nie zostanie zamknięty, ale z czasem, jak nadrobie wszystkie zaległe wpisy (kontynuacja serii ślubnej juz wkrótce!), zmieni nieco swój kształt. Będzie mniej życia codziennego z Japonii, ale dużo porownań między życiem w Ameryce i w Kraju Kwitnacej Wisni. Będzie również o międzykulturowym małżenśtwie (o tym jak to jest być żona japończyka!), o japońskiej kuchni za granicą, i o tym jak połaczyć kulturę dwóch rożnych krajów pod jednym dachem. 

Dziękuje za lekture, to dzięki wam wciąż pisze!!
Dlatego nie rozłączajcie się i wciąż zaglądajcie na szamankę!