Chyba jeszcze nie opisywałam jak wygląda wizyta u fryzjera w Japonii, a że wczoraj po raz drugi miałam takową przyjemność, to chciałabym przedstawić relacje na świeżo. Niestety zdjęć nie mam, a to z tego powodu, że na wejściu do salonu zabierają mi (dosłownie) wszystkie moje rzeczy i oddają dopiero przy wyjściu.
Zaczynimy jednak od początku. Pierwszy raz do japońskiego fryzjera wybrałam się pod koniec marca tego roku i to z duszą na ramieniu, albowiem moje włosy w ogóle nie przypominają grubych i prostych włosów japonek. Wręcz przeciwnie - są cienkie, śliskie i podatne na układanie z tą drobną wadą, że tak samo poddają się wiatrowi, deszczowi i wilgoci co i moim stylizacjom. Ponieważ po pierwszej wizycie byłam zadowolona, to gdy przyszedł czas na kolejną, wybrałam się do tego samego stylisty.
Z racji, że mieszkam na wsi, to zrobienie rezerwacji na dzień przed nie był żadnym problemem (myślę, że nawet tego samego dnia rano też by mi się udało umówić). Jak już pisałam, na wejściu odbierają wszystkie rzeczy. Oczywiście na początku jest mycie głowy. Różnica polega jednak na tym, że połączone jest ono z masażem. Podczas zabiegu na nogi kładą zawsze kocyk, na szyję ręcznik, a na dekolt przyjemny w dotyku szal. Na twarzy za to ma się położoną zapachową (lub nie) bibułkę. Podejrzewam, że ma to ochronić makijaż klientki i pomóc jej się zrelaksować. W trakcie mycia głowy wielokrotnie byłam pytana, czy woda nie jest za gorąca, uciskanie nie jest zbyt mocne i czy na pewno wszystko w porządku.
Kolejnym zabiegiem była opcjonalna letnia promocja (za dodatkowe 300 jenów). Po przejściu na fotel fryzjerski została mi nałożona odżywka dająca przyjemne odczucie chłodu (miałam wrażenie, jakby mi ktoś przykładał lód do głowy, ale uczucie bardzo przyjemne), a następnie kolejny masaż głowy i tym razem także ramion. Dopiero po tym przyszedł stylista, który skonsultował ze mną najpierw dokładnie jaki typ fryzury chcę. Ponieważ obecnie włosy mam dość krótkie, to nie wiele dało się z nimi zrobić. Podczas gadki-szmatki w czasie strzyżenia mój stylista mi nawet zdradził, że jak zobaczył w kalendarzu, że dzisiaj przychodzę, to próbował się nauczyć paru słów po polsku, ale jednak okazało się to zbyt trudne. ;)
Po ścięciu było suszenie, poprawki, stylizacja i do domu. Dostaje rzeczy, płace, kłaniam się, wychodzę, kłaniam się i koniec. Oczywiście stylista, jak to w Japonii wypada, czekał i kłaniał mi się do momentu, aż całkowicie zniknęłam za drzwiami.
Gdzieś kiedyś przeczytałam, że w Japonii włosy tnie się na sucho, żeby klient od początku widział jak będzie wyglądała fryzura. W salonie, do którego chodzę, tak się nie robi, ale nie wiem jak to jest u innych fryzjerów. Nie chcę się za bardzo mądrzyć na ten temat.
Kończąc, z fryzury jestem zadowolona, włosy na głowie jeszcze mam i nie wyglądam jak dziecko wojny i rozpaczy. ;)
Dla ciekawskich strona mojego salonu fryzjerskiego:
-KEIZO-
Wszedzie tam gdzie bylam, cieli na mokro. Ja mam naturalnie krecone wlosy, ktore prostuje, wiec tak latwo nie bylo mi znalezc kogos, kto by wiedzial jak sie za to zabrac. Ale na szczescie moj fryzjer juz sie podszkolil. Jak sam sie przyznal, musial poszperac w sieci i poczytac troche co sie z takimi wlosami robi i jak. :-)
OdpowiedzUsuńW "moim" salonie fryzjerskim tez sie tnie na mokro :) Dziwi mnie zawsze tylko to, ze przed farbowaniem tez myja mi wlosy, w Polsce zawsze nakladali na "brudne" suche... Co do zabierania rzeczy - ja swoje chowam do szafki, ale moge miec ze soba to co chce koniecznie uzywac w czasie czekania itd, zdjecia robic tez moge, wiec z kazdego pobytu u mojej ulubionej fryzjerki mam co najmniej jedno zdjecie w stylu "alien" czyli z folia alumioniowa na glowie hahaha A masaze, bibulki i cieple reczniki (lub chlodne, zalezy od pory roku) to tutaj chyba standard :)
OdpowiedzUsuńSzkoda,że w Polsce u zwykłego fryzjera nie ma takich udogodnień jedynie zostaje wizyta u kosmetyczki ;/
OdpowiedzUsuń