Szczegóły konkursu na końcu postu.
Do "Dzienników japońskich" Piotra Milewskiego zabrałam się z dużą ochotą. Podczas mojego pobytu w Japonii, z powodu trudnego dostępu do literatury w języku polskim (chociaż raz udało mi się znaleźć haiku po polsku w japońskim sklepie z używanymi książkami!) miałam okazję przeczytać jedynie dwie pozycje traktujące o Japonii. Jedną pochłonełam, na drugiej się zawiodłam (i o dziwo bardziej pamiętam tą, na której się zawiodłam), więc tym razem oczekiwałam książki pełnej niesamowitych przygód. W końcu autor jeździł autostopem po Japonii, zrobił coś, co nie każdy z nas, a przynajmniej ja nie, miał by odwagę zrobić.
Zaczęło się interesująco. Długie plastyczne opisy przypomniały mi za co tak naprawdę niecierpię japońskiego lata. I to, że tak naprawdę można się do tego chociaż trochę przezwyczaić po kilkuletnim pobycie.
Upał. I wilgoć. Wilgoć taka, że w niektóre wieczory można
ją ujrzeć. Szarzeje i ciemnieje wraz z nadejściem nocy, lecz
tak długo jak jest, nigdy nie ustępuje miejsca czerni. Rozlewa się po mieście jak rzadka solanka, z której przechodnie
wynurzają się niczym zjawy. Wciska się w każdy kąt i szczelinę. Rozprasza światła ulicznych latarni, neonów i szyldów.
Rozmazuje kształty, wygina kontury, zaokrągla krawędzie.
Zakrzywia horyzont. Świat rozpływa się, drga i faluje. Dźwięki rezonują i dzielą się na ledwo słyszalne echa. Odległości
nie sposób ustalić. Wszystko wydaje się dalsze, niż jest. Gdy
temperatura przekracza trzydzieści stopni Celsjusza, ciało
zwalnia i człowiek traci ochotę, by wyściubić nos za próg.
Gdy podnosi się o pięć kolejnych kresek, odechciewa się żyć.
Opis Tokyo, od którego autor zaczął swoją przygodę, a zwłaszcza dzielnicy Ebara machi, jednocześnie mi się dłużył i mnie wciągał. Byłam pod wrażeniem, jak mimo słabej znajomości japońskiego autorowi udało się nawiązać znajomości z mieszkańcami. Ja przez trzy lata mieszkając w Hikone nie poznałam moich sąsiadów. Zdziwiło mnie także, dlaczego poświęcono Tokyo tak wiele czasu. Nie lubię i nigdy nie lubiłam tego molocha. Zadziwia mnie i jedocześnie odpycha swoją ciasnątą i betonem. Ze zniecierpliwieniem czekałam na rozdział, w którym autor wreszcie miał zacząć swoją podróż i gdy nadszedł ten moment, połykałam każdą stronę, którą poświęcał miejscom tak dobrze mi znanym. Plastyczne opisy przenosiły mnie w świat moich własnych wspomnień, a gdy doszłam do fragmentu poświęconego Hikone, nostaligiczna łezka zakręciła mi się wokół oka.
Hikone przypominało dojrzałego mężczyznę w ciele dobrze zbudowanego uczniaka. Miasteczko było kompaktowe, jakby nie zdążyło załapać się na boom budowlany i zanim wkroczyli tu deweloperzy, dobra koniunktura się wyczerpała. Budynki, aleje, komisariaty policji i skwery miały nieduże rozmiary, mniejsze niż w innych miastach. Ale może to były właśnie te właściwe proporcje, zaburzone gdzie indziej przez megalomanię i ambicje samorządowców, proporcje, dzięki którym spacer uliczkami miasta nie męczył i łatwo można było znów odnaleźć właściwą drogę. Wystarczyło wejść na środek ulicy i porozglądać się dookoła, poszukując jakiegoś charakterystycznego punktu – szyldu wypożyczalni wideo czy neonu salonu gier – by odnaleźć się w przestrzeni. Z pewnością przyjemniej się tu żyło niż w wielkich metropoliach. Mniejsze odległości pozwalały na wolniejsze tempo.
Zastanawiała mnie także trasa, którą obrał autor. Było lato, gorąco, więc rozsądnym było by udać się na północ, która również obfituje w piękne miejsca, zaczynając chociażby na sławnym Nikko, a nie na południe.
Część druga książki, "Zapiski z roku konia", podobała mi się dużo bardziej. Zwłaszcza fragment o pobycie w klasztorze buddyjskim, któremu niestety nie poświęcono tyle czasu i miejsca ile bym chciała.
Wkrótce oswoiłem się z klasztornym życiem. Odtąd dni
płynęły jeden za drugim, w ustalonym, stałym rytmie: pobudka o czwartej rano, gdy na dworze wciąż jeszcze panował
zmrok, pierwsza sesja medytacyjna, recytacja sutr, porządki,
śniadanie, wyjście mnichów do miasta, by gromadzić datki
(zostałem z tego zwolniony), południowa sesja medytacyjna,
obiad, prace porządkowe, wieczorna sesja medytacyjna, sen.
Podsumowując.
W książe podobało mi się:
-plastyczne opisy
-pierwsza połowa książki
-opis pobytu w klasztorze buddyjskim
W książe NIE podobało mi się:
-głodowanie i ciągłe ciułanie każdego jena
-wszelkie seksulanie odniesienia
-monotonia po pewnym czasie czytania
Jednak sięgjąc po tą książkę należy pamietać jednak, że są to zapiski z podróży. I o tym właśnie będzie - należy się spodziewać opisów miejsc odwiedzonych przez autora, notek historycznych i od czasu do czasu jakiś przygód. A jakich? To już musicie przeczytać sami.
Dla wszystkich tych, którzy przegapili konkursy na innych blogach, ma dobre wieści. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak mam dwa egzemplarze "Dzienników japońskich" do rozdania. Żeby wziąć udział w konkursie, należy:
1. Polubić moją stronę na fejsbuku
2. Odpowiedzieć na pytanie konkursowe w komentarzu do tej notki do 30 listopada.
Dwoje zwyciezców zostanie wyłonionych przez jury złożonego z mojej mamy, brata i mnie. Jedynie komentarze dodane przed 30 listopada wezmą udział w konkursie. Ogłoszenie zwycięzców odbędzie się w tydzień po zakończeniu konkursu (chyba, że siła wyższa, tj. mój stan zdrowia, zdecyduje inaczej).
Pytanie konkursowe
Jakiej japońskiej tradycyjnej sztuki chciałbyś/chciałabyś się nauczyć i dlaczego?